...w dosłownie każdej dziedzinie swojego życia. Gdybym wzięła udział w jednym z programów kulinarnych wyrzuciliby mnie po dwudziestu minutach nagrywania za bałagan, który robię dookoła gdy gotuję. Ciasta, które piekę odbiegają dalece od tych ze zdjęć w przepisie, myśl o porannym makijażu przyprawia mnie o dreszcze, a misterne fryzury spędzają sen z powiek.
Dlaczego tak jest? Pewnie dlatego, że moja mama jest perfekcjonistką i pedantką. Gdyby mogła, pewnie z chęcią układałaby książki czy ubrania od linijki, zachowując porządek kolorystyczny. Odkąd pamiętam w pokoju musiał być porządek, każda zabawka miała swoje miejsce, a gdy firanka zerwała się przypadkiem z jednej "żabki" podczas bijatyki z bratem mama dostawała furii. Babcia z kolei zawsze powtarzała - życie jest za krótkie na sprzątanie, a jeśli naczynia poleżą przez noc w zlewie w oczekiwaniu na umycie, to nic im się nie stanie. W stu procentach mogę się z nią zgodzić.
Gdy miałam szesnaście lat fascynował mnie styl vintage. Chodziłam więc po sklepach z odzieżą używaną w poszukiwaniu plisowanych spódnic, starych skórzanych torebek czy bluzek z motywem kwiatowym. Uwielbiałam grochy, tiul, sznurowane botki na lekkim obcasie. Nigdy nie zapomnę jak raz wystroiłam się do szkoły w pudrową bluzkę z marszczonymi rękawami i czarną plisowaną spódnicę. Na domiar złego postanowiłam nakręcić sobie włosy i namalować (bardzo nieudolnie) kreskę na oku. Już wtedy czułam się nieswojo. Czułam się zrobiona za bardzo. Jakbym się przebrała, nie ubrała. Później przyszedł okres spódniczek mini i wysokich obcasów. Jestem wysoka, mierzę ok 175cm wzrostu, więc większość ciuchów jest na mnie za krótka. Wyobraźcie sobie taki widok - idzie dziewczyna, w 12 cm szpilkach po kostce brukowej, non stop poprawiając spódniczkę, która jak na złość ciągle się podnosiła. Jak sobie o tym teraz pomyślę mam ochotę cofnąć się w czasie i wręczyć młodszej mnie jeansy, t-shirt i trampki.
Piszę to wszystko dlatego, ponieważ na blogach, instagramie czy facebooku zalewają nas idealne zdjęcia, idealnych rodzin w ich idealnych domkach. Gdzie na podłogę w kuchni nigdy nie spadła kanapka z masłem (a jeśli spadła, to masłem do góry), kwiaty nigdy nie uschły a jaglanka to hit numer jeden na śniadanie. Wszystkie żony mają sześciopak na brzuchu i pośladki jak Kim Kardshian, dzieci na zdjęciach są zawsze uśmiechnięte, mężowie mają idealny trzydniowy zarost i wszędzie chodzą w garniturach lub przynajmniej w koszulach. W dobie mody na bycie idealnym dobrze jest się zatrzymać i uświadomić sobie, że nie ma nic złego w niestaraniu się. Wyjaśnijmy sobie jedno - pisząc o niestaraniu się nie mam na myśli zaniedbania higieny osobistej, ogromnego bałaganu w mieszkaniu czy braku ambicji. Chodzi o zdrowy rozsądek.
W końcu wszystkie te zdjęcia to tylko ułamek czyjegoś życia. Jedna sekunda, bardzo często wystylizowana do granic możliwości. Nie ma więc czego zazdrościć, życie w zgodzie z samym sobą jest ważniejsze od próby imponowania innym.
Nie lubię starać się za bardzo. Lubię chodzić w płaskich butach na imprezy, nosić jeansy i koszulki z krótkim rękawem z działu męskiego. I chwała mi za to!
Są
kobiety, które oddałyby wszystko za zdrowe włosy. Odstawiają
prostownice, suszarki, lokówki, tapirowanie to dla nich rytuał
satanistyczny, farby zastępują papkami z henny, a fryzura must have to
koczek-ślimaczek.
Są
też kobiety, które traktują swoje włosy jak króliki doświadczalne.
Próbują wszystkich możliwych kolorów farb (bardzo lubią naprzemiennie
czarny - blond - czarny - blond) i, nie wiedzieć czemu, postanawiają
poprzestać na żółtym jak jajko blondzie.
Dla jednych liczy się długość, dla innych jakość.
Dla
mnie liczy się wygoda. Kiedy w 2012 roku weszłam na bloga Anwen po raz
pierwszy, obiecałam sobie, że moje włosy będą długie do pasa, gęste i z
d r o w e. I tak się zaczęło. Przez dwa lata wydałam tyle pieniędzy na
maski/odżywki/oleje/szampony/farby(no co, jestem tylko
człowiekiem)/cudowne suplementy diety/magiczne wcierki, że spokojnie za
tą sumę kupiłabym nowiuśkie Timberlandy, które spokojnie służyłyby mi
siedem lat.
Niestety,
włosy im były dłuższe, tym więcej kłopotów sprawiały. Kręcić się nie
chciały, proste też nie były. Generalnie bez stylizacji wyglądałam jak
mop. Pomyślałam sobie, że moje włosy są strasznie niewdzięczne. Na
domiar złego dostałam okropnego łupieżu, stan zapalny skóry to była
normalka, a strupy sypały się jak śnieg w kwietniu.
Odniosłam
wrażenie, że moje włosy wystawiają mi język i codziennie szepczą do
ucha "Nigdy nie będziemy zdrowe, a już na pewno nigdy nie będziemy DŁUGIE!"
No i co?
No i trudno. Ok. W porządku.
Opanowałam skórę głowy i wyrzuciłam połowę kosmetyków. Pielęgnacja
ograniczyła się do minimum. Wciąż jednak czułam, że nie podoba mi się
to, co widzę w lustrze. Wyciągnęłam z szafki zapomnianą prostownicę,
wyczyściłam ją i położyłam w widocznym miejscu w łazience. Po czym
umówiłam się do fryzjera i podjęłam decyzję - ścinamy. Na krótko.
Postanowiłam
przestać sobie utrudniać życie i narzucać sobie cele, których nie dam
rady osiągnąć i których tak naprawdę nie chcę osiągnąć. Krótkie włosy
szybko się myje, suszy i stylizuje. Łatwiej też zadbać o ich kondycję,
bo regularne podcinanie zapobiega niszczeniu wyższych partii.
Nikogo
oczywiście nie namawiam do ścinania 3/4 długości. Nie krytykuję też
żadnej postawy (które wymieniłam na początku posta), każdy robi to co
lubi i dobrze. Gdybyśmy wszyscy robili to samo byłoby nudno. Chcę
przedstawić mój punkt widzenia.
Ten blog będzie o tym jak ułatwiać sobie życie, polubić samą siebie i przestać się przejmować wszystkimi dookoła.
O włosach też trochę będzie, o kosmetykach i ciuchach,w końcu jestem kobietą.
Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do czytania. M.